poniedziałek, 28 września 2015

Studia położnicze, a praca położnej w polskim szpitalu


Hej :)
Dzisiaj chciałabym poruszyć temat, który zapewne wielu z was zainteresuje. Dzisiejszy post będzie na temat studiów położniczych i tego czy wiadomości i umiejętności nabyte na Uniwersytecie Medycznym mają odzwierciedlenie w pracy.

Na zdjęciu jestem ja podczas czepkowania i składania przysięgi związanej z etyką zawodową.

Słowem wstępu i w ramach przypomnienia chciałabym wam opowiedzieć kim jestem z wykształcenia i jak to się stało, że trafiłam tam gdzie aktualnie pracuję. Mianowicie nazywam się Asia i jestem położną. Pracuję w jednym ze śląskich szpitali. Mój staż pracy nie jest długi, bo pracuję w zawodzie dopiero półtora roku. W międzyczasie pracuję także w jeszcze jednym miejscu pracy.
Swoją pracę bardzo lubię i nie wyobrażam sobie robić czegoś innego. Moja praca daje mi wiele satysfakcji, szczególnie gdy pacjentki szczerze dziękują mi za opiekę i pomoc. Wiem, że nie muszą tego robić, bo opieka nad nimi należy do głównych moich obowiązków, ale zwykłe "dziękuję" naprawdę wiele znaczy i robi mi się cieplej na sercu.
Studia licencjackie skończyłam w marcu 2014r, a swoją pierwszą pracę dostałam już po dwóch tygodniach od złożenia CV. Muszę przyznać, że miałam szczęście, że tak szybko znalazłam zatrudnienie. Miałam to szczęście, że dostałam pracę w szpitalu, w którym odbywałam wcześniej praktyki studenckie i znałam to miejsce dosyć dobrze.
Aby dostać pracę w zawodzie położnej trzeba mieć ukończone licencjackie studia położnicze, a także trzeba zdobyć prawo wykonywania zawodu, na które czeka się około miesiąca od złożenia wniosku. Osobiście powiem wam, że jeśli wahacie się nad wyborem pomiędzy byciem pielęgniarką, a położną to polecam wam wybrać zawód pielęgniarki. Będziecie miały przede wszystkim większy wybór miejsc pracy, a także oddziałów szpitalnych, bo położna może pracować tylko na trakcie porodowym, położnictwie, neonatologii, patologii ciąży i ginekologii, a pielęgniarka może pracować wszędzie indziej. Tak więc statystycznie pielęgniarka znajdzie szybciej pracę niż położna i ma także większe pole manewru jeśli chodzi o zmianę miejsca pracy na inne. Jeśli jednak chcecie zostać położnymi to jak najbardziej polecam wam ten zawód, ale idźcie na te studia, a później do pracy z powołania, a nie np. bo tak chcieli rodzice.
Wrócę może jednak do sedna tematu jakim są studia położnicze, a praca w szpitalu. Aktualnie studia położnicze trwają 3 lata, ja byłam ostatnim rocznikiem, który miał studia 3,5-letnie. Okres studiów wspominam bardzo dobrze. Jeśli chodzi o szkolnictwo to był to najlepszy okres. Ukończyłam studia położnicze na Śląskim Uniwersytecie Medycznym i gdybym miała robić magistra to pewnie znów bym się starała tam dostać. Niemniej jednak to co przekazali nam na tej uczelni to w 80% wiedza, która prawdopodobnie mi się nigdy nie przyda albo raczej nie będę już pamiętała tego czego musiałam się nauczyć, aby zdać egzaminy. Oprócz podstawowych przedmiotów związanych z zawodem były jeszcze przedmioty, które niekoniecznie są mi teraz potrzebne typu filozofia, technologia informacyjna, czy nawet w-f. Wymieniłabym wam ich więcej, ale już nie pamiętam jakie dokładnie przedmioty miałam przez te lata. Jeśli chodzi o te podstawowe przedmioty związane z zawodem, czyli techniki porodowe, pielęgniarstwo w ginekologii i położnictwie, podstawowa opieka położnicza itp. to tutaj muszę przyznać, że wiele tej wiedzy jaką nabyłam w trakcie trwania wykładów i zajęć praktycznych z tych przedmiotów przydaje mi się w pracy. Szczególnie jednak przydały mi się praktyki zawodowe, na których mogłam m.in. pobierać krew, robić wstrzyknięcia, czy zakładać opatrunki. Oczywiście wszystko odbywało się pod nadzorem opiekunki, która nas poprawiała, gdy coś robiło się nie do końca dobrze. Praktyka przydała mi się zdecydowanie bardziej niż wiedza, ale bez wiedzy pewnych rzeczy nie byłabym w stanie wykonać.
Zaletą nauki na Śląskim Uniwersytecie Medycznym była możliwość poznawania budowy człowieka na ludzkich preparatach (anatomia odbywała się w sali przypominającej prosektorium). Zajęcia praktyczne prowadzone były z użyciem fantomów i różnych przyrządów medycznych (na uczelni), a w szpitalu pracowałyśmy już przy pacjencie (oczywiście za jego zgodą). To naprawdę wiele wniosło w proces nauczania, zapamiętywania i praktykowania wiedzy medycznej.
Gdy zaczęłam pracę w szpitalu prawie nikt się mnie nie pytał (chociaż były cudowne osoby, które chciały pomóc), czy wiem jak zrobić np. zastrzyk. Reszta krzywiła się, ale szła mi pokazać albo zdarzało się i tak, że leciały różne teksty typu "nic was na tych studiach nie uczą, my miałyśmy lepsze przygotowanie do zawodu" lub "masz dyplom taki sam jak ja, więc rób". Tak więc początki były trudne. Teraz jest już dobrze i rzadko kiedy na coś narzekam.
Jeśli chodzi o pacjentki to już nie raz jakaś sytuacja mnie zaskoczyła i nie do końca wiedziałam co mam robić. Różne osoby spotykam, jedni są mili, drudzy patrzą na mnie z góry. Nie mniej jednak trzeba umieć dotrzeć do każdego i nie raz trzeba "zabawić się" w psychologa.
Bardzo często zdarza mi się spotykać kobiety, które bardzo wiele czytają informacji w internecie, a które są nie do końca prawdziwe. Niestety bardzo często jest też tak, że kobieta wiele wie o rzeczach specjalistycznych typu stosowanie próżnociągu w trakcie porodu, a nie zna podstawowych informacji takich jak to, że płód rozwija się w macicy (naprawdę nie raz się z tym spotkałam) albo, że po porodzie przez jakiś czas się krwawi (co zresztą jest częścią połogu). Nie wiem, po czyjej stronie leży wina. Czy po stronie ginekologa, położnej, czy samej kobiety, która zamiast zacząć od podstaw związanych z ciąża i porodem, czyta informacje na różnych forach, gdzie nie zawsze znajdują się prawdziwe informacje. Pamiętajcie również o tym, że to, że jakaś wasza koleżanka miała jakąś tam sytuację nie znaczy, że wy też tak będziecie miały. Każda z nas jest inna i każda przechodzi pewne sytuacje i zdarzenia inaczej, również inaczej do wielu rzeczy podchodzi się emocjonalnie.
Wiem, że po studiach niewiele ma się praktyki i nie do końca zawsze się wie co odpowiedzieć albo co jak zrobić, ale staż pracy swoje zrobi i dojdzie się do wprawy. Zawód medyczny jest zawodem, w którym ciągle uczy się czegoś nowego, bo albo wchodzą w życie nowe rozporządzenia, leki i inne produkty albo samo życie zmusza nas do nauki czegoś nowego.
Także pamiętajcie. Idźcie na studia położnicze głównie z pasji i zamiłowania, bo wtedy ta praca będzie dla was przyjemna i da wam wiele satysfakcji. Wielu rzeczy nauczycie się na studiach, ale najwięcej właśnie w pracy zawodowej, szczególnie w szpitalu, gdzie znajdują się różne przypadki medyczne. Pamiętajcie jednak, że pacjent to też człowiek i należy mu okazać trochę serca. Nikt nie lubi leżeć w szpitalu, a nie raz kobiety boją się tego co je czeka np. porodu, czy zabiegu, więc nie przysparzajcie im dodatkowych zmartwień tylko traktujcie je tak jakbyście same chciały być traktowane.
Reasumując: cieszę się, że ukończyłam studia położnicze i pracuję jako położna w szpitalu. Na pewno nie zamieniłabym tej pracy na inną, a gdybym mogła cofnąć czas to jeszcze raz poszłabym na studia położnicze. Studia dają wam ogólny zarys pracy w zawodzie, a resztę umiejętności nabędziecie w trakcie swojej pracy zawodowej.

A na koniec tak dla rozluźnienia zdjęcie z czasów studenckich kiedy to (nie raz) miało się głupoty głowach :D


Jeśli macie jakieś pytania dotyczące studiów położniczych, bądź pracy w zawodzie położnej albo nawet macie jakieś zapytanie związane z położnictwem i ginekologią to pytajcie. W miarę możliwości postaram się wam na nie odpowiedzieć ;)

piątek, 18 września 2015

Recenzja pudru brązującego Sun Glow Darker Skin w odcieniu Deep Bronze firmy Catrice


Cześć :)
Zacznę może od tego, że bronzera używam bardzo rzadko, ale mimo to zawsze mam go w kosmetyczce. Na potrzeby tego posta zaczęłam używać pudru brązującego Sun Glow Darker Skin w odcieniu 020 Deep Bronze, który zalegał mi w szafce rzeczy do przetestowania.


Opis producenta:
Dla naturalnie wyglądającej świeżej cery. Miękka, kremowa tekstura pudru zapewnia uczucie gładkości na skórze, bardzo równomiernie się nakłada. Nadaje się do profesjonalnego konturowania twarzy.


Bronzer ten ma wykończenie matowe i bardzo to w nim lubię. Nie lubię żadnych bronzerów z drobinkami i brokatem, ponieważ uważam, że taki typ pudru bronzującego do mnie nie pasuje. Trzeba uważać, aby nie nałożyć go zbyt wiele, ponieważ jest całkiem dobrze napigmentowany, a po nałożeniu ciężko mi go było rozprowadzić pędzlem (tu akurat widzę moją winę nieumiejętności nakładania bronzera). Później jak się nauczyłam go nakładać i rozcierać to całkiem łatwo mi się z nim pracowało. Mimo, iż jest to odcień "głębokiego brązu" to nawet ładnie prezentuje się na moich bladych policzkach. Nie jest to jednak efekt, który bym chciała. Mimo, iż produkt ten w opakowaniu wygląda na śliczny brąz to na policzkach staje się lekko pomarańczowy, a takiego efektu nie lubię.
Produkt ten jest praktycznie bezzapachowy. W swoim składzie na pierwszym miejscu ma talk, na drugim miejscu mamy mikę, czyli minerał pozyskiwany z serecytu, a następnie sól aluminiową. Jak widać skład niekoniecznie każdemu może pasować. Co do trwałości to wcale nie jest z nią źle. Może całego dnia na policzku nie pozostaje, ale 4-5 godzin od nałożenia jest jeszcze widoczny. Niestety ja mam obsesję dotykania swojej twarzy i dosyć szybko ten produkt z mojej twarzy znikał. Czasami udało mi się wygrać z "nałogiem" i wtedy rzeczywiście widać było, że produkt ten dłużej pozostawał na policzkach.
Kosmetyk ten mnie nie zapchał, nie spowodował żadnego podrażnienia. Produkt ten jest całkiem wydajny, po kilku użyciach nadal nie widać starcia napisów wytłoczonych na pudrze. Opakowanie jest całkiem solidne, mimo przerzucania go w kosmetyczce nadal jest w całości, ale jest już lekko porysowane. Cena to około 18zł za 9,5g produktu, więc jak dla mnie nie jest to drogi kosmetyk. Zakupić go możecie m. in. w drogerii Natura. Teraz oddam go koleżance, ponieważ na mojej twarzy jakoś rewelacyjnie nie wygląda i staje się pomarańczowy.


Podsumowując: Niestety nie polubiłam się z tym bronzerem, bo u mnie na policzkach staje się on pomarańczowy. Mimo, że dobrze mi się go nakładało i rozcierało to już go nie będę używała, bo na policzkach chcę czegoś lekko brązowego, a nie "pomarańczkę".

Moja ogólna ocena: 3/5

niedziela, 13 września 2015

Podkład L'Oreal True Match Super-Blendable: stara wersja vs nowa wersja


Jakiś czas temu dostałam zapytanie, czy nie chciałabym przetestować nowego podkładu True Match firmy L'Oreal. Początkowo nie chciałam za bardzo go wypróbować, bo standardowa wersja tego podkładu niezbyt mi odpowiadała. Ciekawość wzięła jednak górę i postanowiłam zaryzykować. Najwyżej kolejne opakowanie poszłoby w odstawkę.


Któregoś dnia przyszła przesyłka, w której znalazłam piękne opakowanie, a w nim trzy podkłady w różnych odcieniach. Plus dla firmy L'Oreal, że wysłała aż trzy różne odcienie do jasnej karnacji, a nie np. jeden, który ich zdaniem mógłby nam pasować. Dodatkowo w pudełeczku znajdowały się dwie karteczki, które możecie przeczytać poniżej. Kolejny plus za to, że na jednej z nich napisano moje imię. Fajnie, że firma spersonalizowała dla nas pudełko i ręcznie podpisała się na tej karteczce, na której widnieje nasze imię.
Na ulotce jak i opakowaniu pudełka możemy przeczytać, że nowa formuła zwiera w sobie olejki eteryczne oraz składniki nawilżające. Według producenta to pierwszy tak doskonale dopasowujący się podkład od L'Oreal Paris. W gamie kolorystycznej możemy znaleźć aż 9 odcieni, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Możemy je podzielić na trzy kategorie według karnacji: dla jasnej, średniej i ciemnej karnacji, a także na trzy odcienie: chłodne, neutralne i ciepłe. Podkład, który kolorystycznie najbardziej mi odpowiada to odcień nr 1.N Ivory. Jest to naprawdę jasny podkład, więc totalne bladziochy będą z tego odcienia zadowolone.


Opakowanie:
Prostokątne z szatą graficzną podobną do poprzednika. Na naklejce znajdziemy czarny napis firmy oraz symbol odcienia jaki posiadamy, a napis True Match napisany jest inną czcionką niż u poprzednika. Starsza wersja ma na opakowaniu zamiast symbolu odcienia podany SPF17, a napis firmy jest w metalicznym złotym kolorze. Stare opakowanie jest niższe od tego nowszego, jednak mieści tyle samo produktu, czyli 30ml.
Pompka w srebrnym kolorze również jest prostokątna. Nie zacina się, dozuje odpowiednią ilość produktu wystarczającą do nałożenia jednej warstwy podkładu. Na nakrętce mamy większą naklejkę z większą nazwą odcienia podkładu i większym jego symbolem niż u poprzednika. W starej wersji mamy standardową wersję pompki, którą znajdziemy też w podkładach innych producentów.


Konsystencja:
Konsystencja w nowej i starej formule jest kremowa, lejąca, dosyć wodnista. Trzeba uważać żeby podkład nam z ręki nie spłynął, szczególnie gdy dajemy go większe ilości.
Obie wersje mają w sobie złote drobinki, jednak w nowszej wersji jest ich o wiele więcej. Myślę, że ich zadaniem jest odbijanie światła i nadanie skórze zdrowego rozświetlania. Na skórze są jednak niewidoczne.


Zapach:
Stara wersja jest bardziej perfumeryjna i czuć ją nieco bardziej. Nowa wersja ma delikatniejszy zapach, czuć w nim bardzo delikatną nutę ziołową (myślę, że to zasługa olejów w składzie), ale zapach jest tak samo przyjemny jak u poprzednika.

Odcień:
N1 w starszej wersji i 1.N w nowej wersji są do siebie bardzo zbliżone. Dopiero jak się dobrze przyjrzycie to zauważycie, że starsza wersja jest minimalnie jaśniejsza od tej nowej. Na twarzy jest to jednak niewidoczne.

Krycie:
W jednej i drugiej wersji jest średnie. Jedna warstwa podkładu ujednolici koloryt skóry, a dwie zakryją już niewielkie zaczerwienienia i inne problemy skórne. Nie wiem jak podkład wygląda przy trzech warstwach, bo tylu nigdy nie nakładam. Przy dwóch warstwach podkład wygląda na twarzy dobrze i naturalnie, świetnie stapia się ze skórą.


Trwałość i wygląd na skórze: 
Tutaj widać największą różnicę. Jeśli chodzi o nową wersję podkładu True Match to nie mam jej tutaj nic do zarzucenia. Podkład wytrzymuje na twarzy kilka godzin. U mnie nadal jest widoczny nawet po 6 godzinach. Doskonale wtapia się w skórę i szybko na niej zastyga. Doskonale wygląda na twarzy nałożony gąbeczką, pędzlem i palcami. Cudownie rozprowadza się na twarzy nie tworząc smug. Daje delikatne, naturalne, lekko matowe wykończenie, a przy tym jest lekki. Mat utrzymuje się na mojej skórze przez około 4-5 godzin, potem delikatnie się świecę tylko w strefie T. Mimo, że jest to podkład matujący to daje on na twarzy efekt delikatnego rozświetlania, ale tutaj jest to zasługa złotych drobinek, które znajdują się w podkładzie. Produkt ten nie oksyduje, czyli nie ciemnieje na twarzy.
Starsza wersja się u mnie totalnie nie sprawdza. Moja skóra już po chwili od nałożenia podkładu wygląda nieestetycznie. Podkład roluje się, gromadzi się w kilku miejscach tworząc plamy. Podczas nakładania tworzy u mnie smugi, których ciężko się pozbyć. Jest dużo bardziej matowy, u mnie na twarzy wygląda trochę "pudrowo" (mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi). Po przypudrowaniu go wyglądam jakbym miała na skórze maskę. Wszystkie suche skórki mam podkreślone, a zmarszczki niesamowicie uwydatnione. Dodatkowo po czasie podkład ten się warzy, a już po dwóch użyciach miałam strasznie przesuszoną skórę. Dlatego starsza wersja poszła w odstawkę i teraz czeka na to aż ją jakaś moja znajoma przygarnie. Oba podkłady mają SPF17 co jest dodatkowym plusem.


Podsumowując: nowa wersja zmieniła się na lepsze. Klasycznego True Match'a nie polubiłam, chociaż kilka lat temu mi pasował. Zdecydowanie bardziej potrzebuję teraz czegoś lekkiego, nawilżającego i średnio kryjącego, a ten podkład spełnia te zadania. Dodatkowo delikatnie matuje skórę, świetnie się z nią stapia i wygląda przy tym naturalnie. Niestety osoby, które szukają porządnego matu się z nim nie polubią, ponieważ podkład ten jest bardziej rozświetlający niż matujący. Nie warzy się, nie tworzy smug, nie ciemnieje i całkiem długo utrzymuje się na mojej skórze. Jego cena w Rossmannie to 58,99zł, czyli kosztuje tyle samo co starsza wersja. Nową wersję polecam osobom, które nie oczekują od pokładu dużego krycia i mocnego matu. Liczą za to na naturalne wykończenie i lekkość, a ten podkład to spełnia.

Moja ogólna ocena nowej wersji: 5/5

poniedziałek, 7 września 2015

Ulubieńcy sierpnia


Cześć :)
Jako, że sierpień się skończył, a nowy miesiąc już za pasem warto teraz wspomnieć o ulubieńcach miesiąca. W sierpniu z uwagi na upały praktycznie się nie malowałam, a gdy musiałam to mój makijaż ograniczał się do minimum, tak więc kolorówki wam w aktualnych ulubieńcach nie pokarzę. W mojej kosmetyczce gości ostatnio kilka nowości, więc możliwe, że któryś z tych kosmetyków kolorowych znajdzie się w ulubieńcach września. Po kilku słowach wstępu zapraszam was do zapoznania się z moimi pielęgnacyjnymi hitami :)


Z kategorii włosy mam aż dwóch ulubieńców, a pierwszym z nich jest szampon do włosów cienkich i słabych firmy Alva. Jest to kosmetyk naturalny. Zawiera w sobie 99,7% surowców pochodzących z naturalnych upraw, a 37% tych surowców jest pochodzenia organicznego. Jego głównym składnikiem jest aloes zwyczajny, następnie w składzie znajdziemy wodę pomarańczową i tytułową kofeinę, która na przodzie opakowania wymieniona jest aż dwa razy. Ponoć to ona ma wzmocnić nasze osłabione włosy. Nie widzę, aby ten szampon w jakikolwiek sposób to robił, ale na pewno czuję, że włosy po umyciu są w dużo lepszym stanie niż po użyciu zwykłego, taniego, drogeryjnego szamponu. Nie raz po umyciu tym produktem moich włosów nie nakładałam w ogóle odżywki, bo nie czułam takiej potrzeby. Włosy były miękkie, gładsze i delikatnie nawilżone, a przede wszystkim były dobrze oczyszczone. Zapach tego szamponu przypomina mi zapach gumy balonowej i naprawdę mi się podoba. Niestety nie podoba mi się cena tego produktu, bo kosztuje on aż 45zł za 250ml. Mimo to naprawdę go ubóstwiam, bo moje włosy wyglądają po jego użyciu naprawdę rewelacyjnie, czego nie mogę powiedzieć o szamponach drogeryjnych z jakimi miałam do czynienia, bo żaden takiego efektu mi nie dał.


Drugim kosmetykiem do włosów, w którym się zakochałam jest odżywka nawilżająca w sprayu BC Hairtherapy Moisture Kick firmy Schwarzkopf. Odżywkę tę poleciła mi moja fryzjerka Julia, która stosuje ten produkt w salonie, w którym pracuje. Przed zakupem miałam okazję wypróbować jej działanie na własnych włosach, które po jej użyciu rzeczywiście stały się bardziej miękkie i nawilżone. Dodatkowo odżywka ta sprawdzi się u osób, które mają problem ze splątanymi włosami. Naprawdę ułatwia ona ich rozczesywanie. Produkt ten stosuję zazwyczaj na wilgotne włosy przed suszeniem albo dopiero po suszeniu. Odżywka ta jest odżywką dwufazową, także przed użyciem należy nią wstrząsnąć, aby dwie warstwy płynu zmieszały się ze sobą. Stosuję ją w naprawdę sporych ilościach, a mimo to nie przetłuszcza moich włosów, więc ciężko jest z nią przesadzić. Zapach ma przyjemny, ale trochę męski. Żadnych kwiatów tutaj nie znajdziecie, więc jeśli ktoś nie lubi męskich nut zapachowych to może się z tym zapachem nie polubić. Niestety zapach na włosach utrzymuje się dosyć krótko, a szkoda. Koszt tego produktu to około 20zł za 200ml, więc jak dla mnie cena jest przystępna. Kupić go możecie tylko w salonach fryzjerskich albo w internecie.


Gdy były te okropne upały to dnia bez prysznica sobie nie wyobrażałam, a czasami nawet brałam prysznic kilka razy w ciągu dnia. Wtedy to sięgałam po żel pod prysznic Vanilla Plum greckiej firmy Korres. Żel ten zakupiłam sobie w strefie bezcłowej na zakynthoskim lotnisku. Za dwie sztuki tego naturalnego produktu zapłaciłam tylko 5,50 Euro. Była na te żele promocja 1+1 gratis, więc aż żal było nie skorzystać. Zapach tego kosmetyku jest średnio przyjemny, czuć w nim naturalną wanilię, a reszta to zioła. Jeśli ktoś nie lubi ziołowych zapachów to z tym kosmetykiem na pewno się nie pokocha. Jednak zapach ten jest w 100% naturalny. W składzie nie znajdziemy żadnej substancji zwanej pafrum, która zwiększy walory zapachowe tego kosmetyku. Skład w 90,7% jest naturalny, więc nie jest źle. Żel ten świetnie się pieni, dobrze oczyszcza skórę i jej nie wysusza. Zapach mimo, iż jest ziołowy jest całkiem rześki, więc prysznic z rana przywróci was do życia. W Polsce za ten żel w perfumerii Sephora zapłacicie aż 55zł, więc z leksza to jakaś gruba przesada. Polecam zakupić go w internecie lub podczas wakacji na strefie bezcłowej tak jak ja to zrobiłam. Chyba, że znajdziecie firmowe stoisko firmy Korres to może upolujecie go jeszcze taniej.


Od czasu, gdy zdjęłam zrobione na wakacje hybrydy stosuję witaminową odżywkę do paznokci Vitamin Booster firmy Laura Conti. Moje płytki paznokciowe były w opłakanym stanie i musiałam z nimi coś zrobić. Jako, że gdzieś na dnie szafki znalazłam ten produkt, postanowiłam do niego wrócić i dobrze, że to zrobiłam. Na początku stosowania efekty nie były zbytnio widoczne. Paznokcie nadal się łamały, były miękkie i rozdwajające się. Istna makabra. Jednak już po około 3 tygodniach stosowania tego produktu odczułam zmianę. Paznokcie tym produktem maluję co 3 dni, bo wtedy już widać wytarte końcówki i gdzieniegdzie odpryski. Tak jak wspomniałam już po tych trzech tygodniach zauważyłam, że paznokcie są mocniejsze, nie rozdwajają się i są twardsze. Jeszcze się łamały, ale nie tak często jak przedtem. Teraz, gdy produkt ten stosuję już od dwóch i pół miesiąca moje paznokcie są twarde. Rzadko kiedy jakiś paznokieć mi się złamie i żaden mi się jeszcze nie rozdwoił. Produkt ten stosuję także jako bazę pod ciemne lakiery i po ich zmyciu moja płytka nie jest zabarwiona. Odżywka jeszcze mi nie zgęstniała, a po raz pierwszy użyłam jej ponad pół roku temu, ale wtedy stosowałam ją przemiennie z odżywką Eveline. Naprawdę polecam ten produkt, bo nie jest drogi (kosztuje około 9zł). Dajcie jej trochę czasu, a zobaczycie efekty.


To by byli wszyscy ulubieńcy w tym miesiącu. W sierpniu używałam także kosmetyków, które pokazałam wam w ulubieńcach czerwca i lipca, jednak stwierdziłam, że nie ma sensu pokazywać wam dwa razy tego samego. Gdyby ktoś był mimo to zainteresowany lipcowymi i czerwcowymi hitami to zapraszam TUTAJ.

A u was jak z ulubieńcami? Mało ich? Może w tegoroczne wakacje znalazłyście kilka perełek? Dajcie znać jakie serum do twarzy jest waszym zdaniem warte zakupu, bo muszę sobie jakieś zakupić, a nie wiem w co zainwestować :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...